Park Narodowy Chiribiquete leży w południowej Kolumbii i zajmuje terytorium wielkości Belgii. Pokrywają go prekambryjskie góry stołowe tepui. Rzeki niosą czarne wody przez progi, wodospady i deszczowe lasy z endemicznymi gatunkami roślin. Park jest ostoją dzikich zwierząt – jaguara, wydry olbrzymiej i tapira. Jest też największym kompleksem malowideł naskalnych Indian Karijonas w północnej części Ameryki Południowej, których powstanie niektórzy naukowcy szacują nawet na 20 tys. lat.
Pomimo ogromnego wrażenia, jakie przez lata na podróżnikach i badaczach pozostawiało dotarcie do Chiribiquete, naukową eksplorację malowideł zarzucono w ostatniej dekadzie ubiegłego stulecia. Obszar ten stał się bowiem bastionem rewolucjonistów z FARC i kokainowej partyzantki, których napotkanie groziło zapłaceniem najwyższej ceny. W ostatnich latach archeolodzy kilkukrotnie odwiedzali park przy pomocy helikopterów. Podróżując w ten sposób nie można jednak zobaczyć wszystkiego, co ma do zaoferowania Sanktuarium Jaguara.
W listopadzie Maciej Tarasin, Michał Dzikowski, Dominik Szczepański i Shane Young wyruszyli do Kolumbii z zamiarem odszukania nowych malowideł. Do źródeł rzeki Rio Ajaju dostali się starą drogą FARC-u, która według miejscowych ciągnie ponad 200 kilometrów na północny zachód aż do byłej stolicy partyzantów – San Vicente del Caguán. W plecakach podróżnicy mieli żywność na trzy tygodnie – ryż, liofilizaty, batony energetyczne i suszoną wołowinę Wild WIlly Beef Jerky oraz packcrafty, czyli ultralekkie pontony. Po dziewięciu dniach wyprawy – dwóch dniach marszu przez las deszczowy i tygodniu wiosłowania – jeszcze raz dokładnie przyjrzeli się mapom, zdjęciom satelitarnym i ocenili swoje siły.
– Zabraliśmy minimalną ilość jedzenia, a i tak byliśmy za ciężcy. Dodatkowo, przedzieranie się górskim lasem deszczowym do nieodkrytych źródeł Rio Cunare, rzeki, którą chcieliśmy wrócić do cywilizacji, mogło okazać się ponad nasze siły. Być może gdzieś tam są nieznane jeszcze malowidła, ale ich eksploracja była zbyt ryzykowna – mówią uczestnicy ekspedycji.
Po dwóch kolejnych dniach płynięcia Rio Ajaju dotarli do miejsca, w którym rzeka zbliża się do tepui na kilkaset metrów. Tam znajduje się Sanktuarium Jaguara – jedno z największych skupisk piktogramów w Chiribiquete. Pas malowideł ma 8 metrów wysokości i 40 metrów szerokości. Rysunków są setki. Przedstawiają one jaguary, tapiry, żaby, wielkiego nietoperza, kapibary, wojowników i szamanów, oniryczne drzewo, z którego postać ludzka zbiera nieznane owoce. Wszystko jakby chaotyczne, pogrążone w trudnym do zrozumienia halucynogennym amoku: taniec i polowanie, zwierzęta, rośliny i ludzie, czyli to, co można spotkać w lesie deszczowym.
Po udokumentowaniu malowideł czwórka ruszyła w dół Rio Ajaju, dokonując pierwszego spływu tą rzeką – w sumie przepłynęli nią od źródeł do ujścia ok. 350 km. Następnie kajakarze pokonali 15 km Rio Apaporis, dwa dni przedzierali się dziewiczym lasem deszczowym i bagnami do Rio San Jorge, którą Maciej Tarasin i Jaime Gomez spłynęli w 2013 r. jako pierwsi. San Jorge po 80 km zawiodła podróżników do rzeki Cunare, która po 80 km połączyła się z rzeką Mesai. W sumie kajakarze w ciągu trzech tygodni przepłynęli ok. 525 km i przeszli ok. 35 km przez dżunglę.
22. dnia podróżnicy przesiedli się na łódź motorową na rzece Rio Mesai. Nią dotarli do oddalonej o ok. 200 km Araracuary, prawdopodobnie pierwszej ludzkiej osady po południowej stronie Chiribiquete. Władze Parku Narodowego Chiribiquete twierdzą bowiem, że w tym lesie deszczowym wciąż żyją plemiona, które nie miały kontaktu ze światem zewnętrznym.
Śmiałkom gratulujemy determinacji do podjęcia kolejnej próby i dotarcia do celu. Wyprawa do serca Chiribiquete to kolejny dowód na to, że pokonywanie granic – przyrody i własnych – czasami odbywa się etapami. Nie na darmo mówi się, że wielkich poznaje się po tym, jak powstają. Chylimy czoła przed każdym członkiem ekipy, która dotarła do Kaplicy Sykstyńskiej Amazonii oraz wszystkim osobami, które były zaangażowane w jej organizację (m.in. Tomasz Jakubiec, Piotr Chmieliński). Cieszymy się, że suszona wołowina Wild Willy miała swój mały wkład w sukces podróżników. To dla nas kolejne ważne doświadczenie, ale też potwierdzenie tego, że nasze mięso może sprawdzić się w naprawdę ekstremalnych warunkach, nie tylko na ośmiotysięcznikach, ale także w amazońskiej dżungli.