Ecce hommo – relacja z Wyrypy Beskidzkiej

Takie imprezy to kolejny dowód na to, że nasz gatunek jest inny od pozostałych ssaków. Antropologiem nie jestem, ale przypuszczam, że przedstawiciele żadnego z nich nie byliby chętni męczyć się do upadłego bez gwarancji powodzenia i, tym bardziej, gratyfikacji. Nic dziwnego, że to człowiek wymyślił imprezy takie jak Wyrypa Beskidzka.

Plecak pakowałem bez większej podniety, strachu czy euforii. Po zeszłorocznym debiucie wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać i kogo tam zastanę. Nauczony zeszłoroczną lekcją pokory zdawałem sobie sprawę, że swoje ambicje należy odłożyć na boczny tor i dostosować się do tego, co spotkamy na trasie. Spotkamy, bo w tym razem do przejścia namówiłem kumpla debiutanta. We dwójkę miało być nam raźniej i bezpieczniej. Do tego wszystkiego, jako bardziej doświadczony w tym tandemie, mogłem jeszcze przed startem nieco pomędrkować przed młodszym adeptem sztuki wyrypowania, co już całkowicie utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto było iść we dwójkę.

Rycerka, w której startowaliśmy, przyjęła nas całym przepychem PKP w postaci jednego peronu, który raczej nie był remontowany na Euro 2012. Kiedy jeszcze odbiór (zaskakująco obfitych) pakietów szedł równie sprawnie co kolejka podczas promocji Crocksów w Lidlu, zaczęło padać. Pierwsze krople spadły na nas nim dostrzegliśmy oznakowanie szlaku. Zapachniało powtórką z ubiegłego roku, kiedy to solidnie padało przez kilka godzin. Początkowo nieśmiała, ulewa wkrótce nabrała kurażu, w czym pomogły jej solidne błyskawice. Burza sprawiła, że niektórzy uczestnicy schronili się pod daszkami lub drzewami. Ja natomiast znalazłem się w grupie „Testosteron”, czyli tych, którym bać gromów się nie wypada. Tempo było równie wysokie jak zawziętość tych, na których trafiliśmy na pierwszym etapie Wyrypy. To była typowo męska rozrywka – minimum słów, maksimum czynów i tylko podrygi zdrowego rozsądku, kiedy piorun ciął naprawdę blisko.

Z biegiem czasu pogoda stawała się bardziej łaskawa (choć przemoczone po kwadransie marszu buty wyschną dopiero w niedzielę wieczorem), a nasza grupa szturmowa traciła nieco na animuszu. Z tym ostatecznie pożegnaliśmy się, gdy zgubiliśmy szlak zyskując w ten sposób jakiś dodatkowy kilometr trasy. Niezbyt fortunny start w pełni zrekompensował pierwszy pit stop w bacówce na Rycerzowej. Ciepła herbata, coś na ząb, zmiana mokrych ciuchów, a przede wszystkim grupa tambylców z gitarami i poezją śpiewaną na ustach, sprawiły, że wysokie morale wyprosiły nas z ciepłego budynku na zimną noc i nakłoniły do dalszego marszu. Szło dobrze. Grupa się rozrzedziła, przestało lać, widoczność nie dokuczała. W pewnym momencie doszliśmy do granicy (wzdłuż niej pójdziemy już do końca), a słupki graniczne bardzo ułatwiały nawigację. W tym stanie dotarliśmy do podnóża Świtkowej, która nie miała najlepszej prasy wśród Wyrypowiczów. Ja też nie zostanę jej wielkim fanem. Kilka szlaków w Beskidach widziałem, ale nie pamiętam podejścia o takim nachyleniu w tym paśmie. Momentami nie obyło się bez pomocy kończyn przednich. Siły po zdobyciu Świtkowej jeszcze nie wróciły, kiedy na naszej drodze stanął Oszus – wzniesienie równie intensywne, ale wyższe i siłą rzeczy dające jeszcze bardziej popalić niż wspomniana Świtkowa. Na jego szczycie można by założyć Muzeum Zadyszki, bo każdy, kto się tam zjawił, prezentował jej inną, autorską wersję.

Po ostrym zejściu ze szczytu nastał odcinek relatywnego wypłaszczenia. To była świetna wiadomość dla naszych nóg i psychik po kolejnych podejściach (Jaworzyna, Rycerzowa, Wielka Rycerzowa, Świtkowa, Beskid, Kroskul’a i – niech go piekło pochłonie – Oszus) i ostrych zejściach. Kilka godzin marszu aż do świtu w żywym tempie i sprzyjających warunkach pogodowych dawało nadzieję, że najgorsze zostało za plecami. Kiedy słońce nieśmiało otwierało nowy dzień, my siedzieliśmy na przełęczy Glinka – przejściu granicznym, którego karierę zniweczyła strefa Schengen – liżąc rany zawilgoconych stóp. Motywowani smakiem wrzątku ruszyliśmy w stronę bacówki PTTK na Krawcowym Wierchu. Jego obsługa nie spieszyła się wybitnie, by przyjąć Wyrypowiczów. Mimo to udało nam się napoić, odeprzeć natarcie znużenia i ruszyć dalej. Bezchmurne niebo zapowiadało piękny dzień, a my najedzeni, susi (przynajmniej częściowo) i naiwni, że najgorsze za nami, ruszyliśmy dalej. Teraz miało być już tylko z górki. Do czasu. Wg mojego samozwańczego instynktu górala, na Trzy Kopce miał być tylko rzut kamieniem. Niestety, przy podejściu moje wyliczenia znów wzięły w łeb, a morale po raz kolejny sięgnęły bruku. Byliśmy co prawda za połową, ale coraz bardziej zmęczeni i odparzeni.

Przypuszczam, że gdyby w tym momencie podróżowalibyśmy sami, każdy zawinąłby się przez Rysiankę na pociąg do Rajczy, ale żaden z nas nie chciał stracić w oczach drugiego. I niech mi któraś białogłowa powie, że męska mentalność nie prowadzi do niczego dobrego! Na tym paliwie doszliśmy na Halę Miziową. Zupa, wołowina, piwo, słońce i świadomość, że już bliżej jak dalej sprawiły, że znów nam się zachciało iść. Kolega zgłosił problemy z pachwinami, więc udał się czerwonym na Glinne, a ja skoczyłem jeszcze zgodnie z planem na Pilsko i niebieskim udałem się w stronę przełęczy. Schodziłem już tamtędy bodaj dwukrotnie i wiedziałem, że nie lubię tego odcinka. Nie wiedziałem jednak, że nie cierpię go aż tak bardzo. Najwyższy szczyt zachodniej części Beskidu Żywieckiego pożegnał mnie krótkim nawrotem burzy i opadami, które w tym momencie był wybitnie nie na rękę. Zahibernowane w błocie po nocnym odcinku stuptuty zastrajkowały nie pozwalając dopiąć suwaków.

Na zejściu najeżonym kamieniami i korzeniami zrobiło się niebezpiecznie ślisko, co wymagało dodatkowego skupienia uwagi na każdym kolejnym kroku. Na domiar złego, słysząc już odgłosy dochodzące z przełączy zorientowałem się, że zgubiłem wyrypowy komin, który był dołączony w pakiecie startowym. Siedząc na przełęczy Glinne byłem tak zły na los, góry, pogodę, superego, życie, karmę, że jedynie świadomość tego, że 50 km już za nami powstrzymała mnie od zejścia do Korbielowa. Została nam ostatnia dycha – odcinek, po którym nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać. Wyzbyci jakichkolwiek oczekiwań brnęliśmy przed siebie. Pogoda wróciła na wysokie obroty, a finalny etap nie obfitował w godne zapamiętania przewyższenia, aż do Jaworzyny. Po wielokroć przeklęte przez nas podejście okazało się bardzo wyczerpujące dla naszego duetu, który wtedy jechał już tylko na oparach. W tym momencie mieliśmy już oboje coś na kształt fatamorgany i wszędzie widzieliśmy tabliczkę informującą o zejściu na Głuchaczki. Po kilku urojonych znaleźliśmy wreszcie tę prawdziwą i po mogliśmy doświadczyć mety. Aż chciałoby się sparafrazować Świetliki: Już nigdy arbuz nie będzie smakował tak bardzo…    

Oto moje wnioski po Wyrypie 2017:

Głowa jest najważniejsza
To, co najbardziej dało mi w kość podczas Wyrypy to wcale nie ostre podejścia, odbierające wszelką przyjemność z gór błoto, czy burze, ale momenty zdenerwowania i autodestrukcji, kiedy to moje oczekiwania nie pokryły się z rzeczywistością. Na mecie byłem w takim stanie, że być może ciało byłoby w stanie pójść jeszcze kilka kilometrów, ale głowa była już tak przemęczona, że nie dopuszczała nawet myśli o tym, by ruszyć się z miejsca. Pierwsze postanowienie na przyszły rok: nie spodziewać się niczego. Tym razem już naprawdę niczego.

W kupie siła
Zdecydowanie łatwiej idzie się w grupie, albo przynajmniej z jednym towarzyszem, który ma podobne możliwości fizyczne do Twoich. Wzajemne wsparcie, motywacja, ale też zwykła rozmowa o banałach, która powoli myślom wziąć krótki urlop od gór, to arcyważne podczas takich wypraw. W zeszłym roku dużą część trasy przeszedłem sam i mam porównanie, zdecydowanie na korzyść chodzenia w duecie. Dzięki Krzysiek!

Jedz mądrze
Podczas wysiłku organizm potrzebuje kalorii i to najlepiej nie tych pustych. Mamy w zwyczaju w górach raczyć się różnego rodzaju słodyczami i przekąskami, które wraz ze wzrostem m.n.p.m. nie tracą swoich niezdrowych właściwości. Można z powodzeniem zastąpić je owocami (zawierają cukry, są orzeźwiające, ale nietrwałe i raczej ciężkie), albo jedzeniem schroniskowym (różnej jakości). Ja zwykle stawiam na produkty własnej roboty – musli z dodatkową porcją orzechów i żurawiny oraz ręcznie robiony izotonik. W tym roku do tego zestawu dołożyłem też suszoną wołowinę (tym razem kupną – Wild Willy Beef Jerky) i nie żałuję swojego wyboru. Co mięso, to jednak mięso. Podczas kilkunastogodzinnego wysiłku białko będzie jak znalazł, a to jedna z najbardziej trwałych jego form. Żeby nie wyjść na kalorycznego świętoszka, czy inną Annę Lewandowską, powiem tylko, że najlepiej smakuje z piwem…    

Spakuj tylko to, co potrzebne
Jak zwykle w góry zabrałem z sobą za dużo rzeczy. Dziesiątki przedmiotów, które „przecież nic nie ważą” wbiły mi nóż w plecy i jednak okazały się ciążyć. O niewdzięczne! Nie chodzi o to, by uciekać w skrajność i używać śledzi do namiotu jako noża i papieru toaletowego, co raczej o to, by nie brać zbyt wielu rzeczy „na wszelki wypadek”. Znów popełniłem ten sam grzech (choć już nie tak poważny) co ostatnio, swoje odpokutowałem i obiecuję się z niego poprawić na kolejnej imprezie.

Po co to komu?
Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie mi obce nie jest. Tym bardziej po Wyrypie. Wiem więcej o sobie, po raz kolejny dotarłem do swych granic i ograniczeń. Mam pojęcie tego, na co mnie stać, ale też świadomość, że moje wyobrażenia są bardzo kruche (instynkt górala odłożyłem już ostatecznie między bajki), a w górach zawsze jestem na łasce otoczenia. To ważne doświadczenie samego siebie, z którym rzadko spotykamy się w codziennej gonitwie. Warto mu poświęcić cały weekend i tubkę maści na odciski. To dzięki niemu zaszliśmy troszkę wyżej na drabinie Darwina niż inne ssaki. To właśnie dla niego ludzie chodzą na Wyrypy.  

Spróbuj naszych specjałów
#wildwillybeefjerky